Jak do tego doszło .... nie wiem
Lubię zwierzęta, może ich nie kocham, bo czasem bywają paskudne (zwłaszcza brzydkie małe psy z pieprzniętymi właścicielami), ale niektóre topią mi serce. Na przykład Alfredo, duży, czarny pies jeżdżący na wózku inwalidzkim, który potrafił się patrzyć mądrym spojrzeniem pełnym uwielbienia i totalnego zrozumienie.
Albo Cezar- pies w typie owczarka kaukaskiego, który obrał sobie 12letnią mnie jako obiekt Najwyższej Psiej Miłości. Albo Koszka- ekstrawertyczny i sprzedajny kot, który kiedyś z nami mieszkał.
Może i w przedszkolu mówiłam, że zostanę weterynarzem, ale to dlatego, że połowa przedszkola tak twierdziła i wydawało mi sie to szczególnie atrakcyjnym pomysłem.
W liceum z kolei celowałam w medycynę, ale nie z powodu szlachetnej chęci pomocy innym, ani dla prestiżu społecznego (bo w Mojej Małej Miejscowości lekarz stoi w hierarchii tuż za Panem Bogiem, na równi z proboszczem i szychami z samorządu, dlatego ten zawód jest marzeniem wielu (rodziców) uczniów, bo estyma wchodzi MOTZNO)
Myślałam o medycynie, bo chciałam rywalizować z nadętymi bananowymi bubkami z mojego elitarnego LO.
Po drodze okazało sie, że biologia jest bardzo ciekawa i uzbierało mi sie sporo punktów z matury. Nie na tyle żeby się dostać na medycyne do ''fajnych miast'', ale jak mamuśka Magiczną Mocą Mamuśkowej Perswazji przekonała mnie, żeby złożyć do Miasta Którego Nie Lubię na wetę, wystarczyło.
I dobrze, bo jak się później okazało na wetę przyszli podobni do mnie dziwacy z całej Polski, interesujący, zafiksowani na punkcie różnych rzeczy, często ponadprzeciętnie inteligentni.
Dzisiaj, będąc na V roku, mogę powiedzieć, że czuję, że jestem w odpowiednim miejscu.
Dodaj komentarz